Informacje o egzaminie
źródło: Palestra
autor: adw. Jan Montowski, data publikacji: 5-6/2006
I. W dniu 10 grudnia 2005 r. w Izbie bydgoskiej odbył się po raz pierwszy testowy egzamin konkursowy dla kandydatów na aplikację adwokacką według nowych zasad określonych ustawą z dnia 30 czerwca 2005 r. – Prawo o adwokaturze oraz zmianie niektórych innych ustaw.
Spośród 15 kandydatów, którzy przystąpili do tego egzaminu, 12 uzyskało wymaganą liczbę punktów warunkującą wpis na listę aplikantów adwokackich, są to: Anna Adamczyk, Adam Dołhun, Monika Ewert, Daniel Lakner, Oliwia Łozowska, Justyna Pastwa, Paweł Sikorski, Małgorzata Strugacz, Joanna Wanko, Barbara Wiaderek, Roman Wiatrowski i Gracjan Wiśniewski.
Największą liczbę punktów osiągnęli: Barbara Wiaderek (229), Anna Adamczyk (225) oraz Adam Dołhun (224) i Roman Wiatrowski (224).
W skład Komisji Egzaminacyjnej wchodzili: sędziowie Sądu Apelacyjnego w Gdańsku Dariusz Dończyk (przewodniczący) i Wiktor Gromiec oraz adwokaci bydgoscy Roman Latos, Wojciech Manikowski i Edward Turczynowicz. Dla porównania w roku 2003 do egzaminu przystąpiło 49 kandydatów.
II. Z kolei w dniach 15, 16, 17 i 29 grudnia 2005 r. przeprowadzony został w Izbie bydgoskiej egzamin adwokacki. Do egzaminów przystąpiło 5 aplikantów: Ewa Czerska, Maja Janowiak, Joanna Krawczyk, Maciej Sokal i Michał Zuchmantowicz.
W ramach egzaminu pisemnego aplikanci sporządzali projekty apelacji na podstawie wybranych akt sądowych. Po zakończeniu części pisemnej aplikanci przystąpili do egzaminu ustnego, składanego przed komisją egzaminacyjną, której przewodniczył Dziekan ORA adw. Jan Montowski, jednocześnie delegat NRA w Warszawie. W skład komisji wchodzili: wicedziekan ORA adw. Andrzej Biliński, adw. Zbigniew Kaczmarek, adw. Roman Latos, adw. Ryszard Paradowski, adw. Edward Turczynowicz i adw. Piotr Wnuk.
Wszyscy aplikanci złożyli egzamin z wynikiem pozytywnym. Z najlepszym wynikiem – bardzo dobrym – zdał Michał Zuchmantowicz.
Każdy z egzaminowanych aplikantów zadeklarował złożenie wniosku o wpis na listę adwokatów Izby bydgoskiej.
Armia nie wybacza
źródło: Gazeta Wyborcza
autorzy: Adam Zadworny, Marcin Górka, data publikacji: 3.03.2008
Proces o tchórzostwo na polu bitwy toczy się bez rozgłosu przed Sądem Garnizonowym w Warszawie
Od trzech dni jeździli po prowincji Diwanija. Byli eskortą ciężarówek rozwożących sprzęt i zaopatrzenie polskim żołnierzom. Jechali autostradą prowadzącą do stolicy prowincji, do polskiej bazy Echo zostało tylko 18 kilometrów. Po prawej stronie zobaczyli trzciny zwiastujące wijącą się nieopodal rzekę. Jeden z nich spojrzał na zegarek - dochodziła 16.40.
Chwilę później potężna eksplozja zamieniła hummera, który jechał przed nimi, w pochodnię, a ich wóz cisnęła na pobocze. Z tego, co się wydarzyło, najbardziej zapamiętali paraliżujący strach.
Żołnierze mówią, że strach to żaden wstyd, bo tylko wariat się nie boi. Jedni pod gradem kul bledną, inni robią się zieloni, jeszcze inni czerwienieją. Dorośli mężczyźni moczą się. Komandosi robią w gacie. Modlą się. Wzywają Boga albo mamę. Płaczą. Na polu walki wszystko można zrozumieć i wybaczyć.
Ale Kamilowi i Marcinowi armia nie wybaczyła.
Co wy wiecie o strachu?
Na peronie czekał szpakowaty major o pogodnym spojrzeniu. Czerwony beret, wojskowy wąs, na koncie misje i prawdziwe strzelaniny.
Wsiadamy do honkera, czyli wojskowej wersji tarpana - takimi autami nasi żołnierze jeździli po Iraku, zanim przesiedli się do amerykańskich hummerów.
- Strach? - zagaja major, jakby chciał uprzedzić nasze pytanie. - Nie pozna go, kto nie stał oko w oko ze śmiercią. Wiecie, czym jest prawdziwy strach? Taki, który paraliżuje tak, że trudno później przypomnieć sobie, co się działo? Strachu nie da się wyszkolić. Po prostu łapie jednych bardziej, a innych mniej. Czasami schodzi z ciebie wiele godzin po akcji, czasami dopiero następnego dnia. Kiedy puszcza, zaczynasz rzygać.
Przy bramie koszar 25. Brygady Kawalerii Powietrznej w Tomaszowie Mazowieckim wita nas cywil z prywatnej firmy ochroniarskiej z kałasznikowem na ramieniu. - Przecież szturman nie będzie stał na bramie jak cieć - tłumaczy major, widząc nasze zdziwione miny.
Ta jednostka to elita polskiej armii. Najlepiej wyszkoleni ludzie i najnowszy sprzęt. Dwudziesta Piąta była m.in. w Kosowie, Iraku, Libanie, Syrii, Afganistanie. Teraz szykuje się na misję w Czadzie. Tu nie ma zwykłych żołnierzy, tu są szturmani. Tych, którzy trafiają do brygady, czeka nieludzki trening: ćwiczenia do utraty tchu, desant z helikopterów, poligon w kamieniołomach, walka wręcz. Podczas porannej zaprawy żołnierze, wzorem amerykańskich marines, drą się: "Do kawalerii wstąpić chciałem, długo kochanie moje prosić musiałem!". To tutaj Jacek Bławut i Wojciech Maciejewski kręcili słynny serial "Kawaleria powietrzna" o morderczej drodze, jaką pokonują kandydaci na komandosów. Niektórzy z występujących w filmie później pojechali na misje.
Tylko w ramach operacji "Iracka wolność" do tej pory zginęło sześciu żołnierzy brygady, a 24 zostało rannych. Takich strat nie zanotowała żadna inna jednostka w Polsce. Polegli mają na terenie koszar swoje uliczki.
Idziemy ulicą Piotra Nity. Był w hummerze jadącym przed Marcinem i Kamilem.
Marcin: Przecież tak nas uczyli
- Kiedy byłem mały, podobał mi się wojskowy mundur - ten jeden raz w ciągu całej rozmowy Marcin się uśmiechnął.
Szczupły, łysiejący blondyn nerwowo wyłamujący palce nie wygląda na twardziela, który "sika drutem kolczastym", jak lubią mawiać o sobie amerykańscy marines. Rozmawiamy w jego skromnie urządzonym mieszkanku w bloku w Tomaszowie Mazowieckim. Marcin mieszka tu z żoną i dzieckiem. Rozkłada przed nami wojskowe odznaczenia i nagrody. Wśród nich ozdobny wojskowy dyplom: "Niniejszym potwierdzamy, że plutonowy Marcin K. uczestniczył w 57 akcjach bojowych i nabył prawo do noszenia srebrnej odznaki".
- I co z tego?! - wyrzuca z siebie. - Po tym wszystkim armia pojechała ze mną jak ze śmieciem, jak z kupą gówna!
Opowiada, że jego obaj dziadkowie walczyli z Niemcami podczas II wojny, jeden siedział w obozie. Rodzice całe życie przepracowali w zakładach włókniarskich.
Marcin skończył liceum i dwuletnie studium medyczne. Po szkole dostał bilet do wojska. Miał prawo jazdy, więc zrobili go w jednostce kierowcą. Armia zaproponowała mu, żeby po zakończeniu służby zasadniczej został zawodowcem. Pomyślał, że lubi jeździć, nieźle płacą, a armia to solidna firma.
- No i wytypowali mnie na szkolenie sanitariuszy - wspomina. - Jeździłem w Łodzi w karetce pogotowia. Chodziło o to, abym się napatrzył na krew. Kiedy tworzyli jednostkę medyczną, od razu dostałem propozycję. Dzięki temu awansowałem o dwa stopnie w górę, na plutonowego. Tak zostałem podoficerem.
Zgodził się na udział w misji w Iraku z tych samych powodów co wszyscy: dla pieniędzy na rodzinę i przygody. Pojechał z piątą zmianą i o mało nie dostał kulki. - Wyleźliśmy prosto pod lufę takiemu uzbrojonemu po zęby terroryście - wspomina. - Kolega dostał, jest kaleką. Mnie się udało. Pozostał po tym jakiś strach, ale kiedy nadarzyła się okazja wyjazdu na kolejną misję, specjalnie się nie zastanawiałem.
Misja to długie patrole po irackich bezdrożach, podczas których trzeba mieć oczy z tyłu głowy. Palące słońce i wdzierający się wszędzie piach. Dzień za dniem w bazie. Podłe żarcie i marzenia typu: zjeść schabowego z kością z wielką porcją kapusty zasmażanej.
Kiedy pytamy Marcina o to, co wydarzyło się 7 lutego zeszłego roku 18 km od bazy Echo, spuszcza wzrok. - Przecież uczyli nas, że dobry sanitariusz to żywy sanitariusz, tak? - mówi, wyłamując palce. - No przecież tak nas uczyli.
Kamil: My się przyglądaliśmy
Kamil wyrastał w cieniu ojca gliniarza zamykającego groźnych gangsterów (rozpracowywał m.in. łódzką ośmiornicę).
Wysportowany brunet, żona, dziecko, mieszka w Piotrkowie Trybunalskim. Spotykamy się w knajpie przy kawie. Kamil nie chce za wiele o sobie mówić, ale też pokazuje dyplomy, pochwały przełożonych, no i odznaczenia, także amerykańskie.
Skończył liceum techniczne. Do wojska, tak jak Marcin, trafił z poboru. Dostał bilet do Tomaszowa Mazowieckiego, a tam przydział do plutonu ochrony.
- Kiedy kończyła się służba, tworzono akurat powietrzną jednostkę ewakuacji medycznej i były wolne etaty - mówi. - Miałem bardzo dobre oceny, przyjęli mnie. Cieszyłem się, bo zawsze chciałem pomagać ludziom. Sanitarka, akcja pomocy - to mi się podoba.
On też jeździł w pogotowiu, aby otrzeć się o śmierć i cierpienie. W Krakowie.
Zabierali go też na poligony. - Jako sanitariusze zabezpieczaliśmy ćwiczenia od strony medycznej - opowiada. - Kiedy szturmani ćwiczyli walkę, my się przyglądaliśmy z boku.
Na ósmą zmianę do Iraku pojechał już z doświadczeniem z piątej, podczas której poznał Marcina. - Na piątej zmianie zdarzyło mi się udzielać pomocy rannym w wybuchu, ale tam było już po wszystkim - mówi. - Przyjechaliśmy na miejsce, jak oni już byli w samochodach. Po pracy w pogotowiu nie zrobiło to na mnie wielkiego wrażenia.
Kiedy leciał do Iraku drugi raz, wiedział jedno: dobry sanitariusz nie biega pod ogniem między rannymi, jak na amerykańskich filmach.
Opowieść o odwadze: "Wodzu, ja go wyciągnę"
Gabinet w budynku sztabu przy ul. Piotra Nity przypomina muzeum - pełno w nim pamiątek z różnych stron świata i wojennych trofeów: uprząż konna, stara strzelba, fragmenty umundurowania, fajka wodna z Iraku. Wśród tych eksponatów siedzi zwalisty mężczyzna ubrany w polowy mundur. Jego ruchy i wyzywające spojrzenie zdradzają wojownika. To pułkownik Marek Sokołowski, dowódca brygady. Właśnie rozmawia przez telefon o misji w Czadzie: swoich żołnierzy nazywa Indianami. Oni jego, podobnie jak innych dowódców, wodzem. Mówią, że sam nie pamięta, ile misji ma na koncie: od Libanu przez Kosowo do Iraku. Sokołowski ma ostry język. Jego rzecznik prasowy kontrolujący rozmowę z dziennikarzami rzuca mu wymowne spojrzenia, kiedy dowódcy wyrywają się niecenzuralne słowa.
- Nie każdy nadaje się na żołnierza, tak jak nie każdy nadaje się na traktorzystę - zaczyna pułkownik. - Musicie zrozumieć: kiedy w akcji pęka jedno ogniwo, wszystko się pier..., to znaczy sypie się wszystko. Grupa, a tym bardziej armia, nie może sobie na to pozwolić.
Pułkownik nie chce rozwodzić się na temat Marcina i Kamila. Woli rozmawiać o odwadze niż o tchórzostwie. Proponuje nam obejrzenie fragmentu oryginalnego nagrania z akcji w Iraku. Żebyśmy choć liznęli tego, z czym mają tam do czynienia jego szturmani. Zauważamy, że plik nosi nazwę Jatka.
" - Sokół, tu Kowal, u Makara na obiekcie dwóch uzbrojonych gości! Jeden prawdopodobnie z erpekaesem, drugi z kałachem".
Słyszymy wymianę strzałów z broni maszynowej.
" - Mamy rannego! (...)
- Słyszałeś? Jedź i napierdalaj! Jeden od nas jest ranny!
- Co jest z tym naszym?
- Nie wiadomo, cały czas napierdalają!
- Nasz jest nieprzytomny?
- Ze trzy kulki dostał (...). Próbujemy go teraz wyciągnąć, on leży centralnie pod drzwiami, gdzie siedzą ci szuszwole".
Sokołowski patrzy, jakby chciał sprawdzić, czy nagranie zrobiło wrażenie. Po chwili zaczyna opowieść: - Mieliśmy informacje od wywiadu o grupie terrorystów w pewnym budynku pod Hamzą. Naszym zadaniem było ich zatrzymać. Pojechali tam nocą nasi ludzie i żołnierze iraccy. Podeszli cichutko, użyli noktowizorów. Większość terrorystów spała. Ale dwaj strażnicy, którzy byli na dachu, otworzyli ogień. Było na ostro. Nasz żołnierz dostał serię. A my zdjęliśmy jednego z nich. Rozpętała się strzelanina.
Resztę akcji opowiedział nam dowódca grupy szturmowej kapitan Marcin Kowalczyk, stary frontowiec, który właśnie szykuje się na misję w Afganistanie. - Nasz żołnierz leżał ranny pod drzwiami i prosił o pomoc - wspomina. - A oni walą do nas ponad nim. Irakijczycy, którzy byli z nami, krzyczeli, aby się poddali, ale to nic nie dawało. Udało mi się dostać na dziedziniec budynku, chciałem już wrzucić granaty przez okno do środka. Ale ten nasz ranny zawołał, że w środku są kobiety i dzieci. Uratował im życie. Jeden z naszych strzałem zgasił lampę na zewnątrz. Zrobiło się ciemno. Wtedy mój podwładny zdjął z siebie cały sprzęt i kamizelkę kuloodporną i powiedział: "Wodzu, ja go wyciągnę". Podczołgał się tam i wyciągnął chłopaka. To prawdziwa odwaga. Dostał później od-znaczenie od prezydenta. No a inny nasz żołnierz dostał podczas tej akcji drugie życie.
- Jak to?
- Przyjął serię, ale wszystkie kule utkwiły w magazynkach, które miał na sobie. Taki fart.
Tę żołnierską opowieść szturmani nie raz powtarzali sobie przy piwie, kiwając głowami. Ale o Kamilu i Marcinie nie chcą gadać. Zawracanie głowy.
Końcówka nagrania Sokołowskiego:
" - Ale opanowana sytuacja?
- Tak, budynek mamy generalnie zajęty, w jednym pomieszczeniu siedzą szuszwole.
Trzy strzały.
- Sokół, prawdopodobnie szuszwole się poddają.
- Sokół, tu Kowal, wychodzimy. Ten gostek sprawdzony, nie żyje".
Opowieść o strachu: Zamurowało nas
Kapitan Sławomir K., dowódca konwoju, w którym jechali Kamil i Marcin, jest przekonany, że przemówiła do niego śmierć.
Siedział w hummerze, pod którym wybuchła mina. - Było nas pięciu - wspomina. - Gunner na górze, kierowca, ja po jego prawej, za mną Piotr i jeszcze jeden żołnierz. Mieliśmy system zakłócający Warlock [służy do wykrywania i zakłócania zdalnie odpalanych min-pułapek], ale nie zadziałał. Tam, gdzie nas zaatakowali, do tej pory było w miarę spokojnie. Dopiero my zapoczątkowaliśmy w tym miejscu czarną serię - kilkanaście ataków i zabici. Bo to dogodne miejsce dla terrorysty, który spokojnie czeka tam na swoje ofiary. Jest wiadukt, z którego widzi nadjeżdżającą kolumnę - ma czas na włączenie systemów, czyli uzbrojenie ładunku. Do tego po prawej stronie drogi rosły trzciny, które ułatwiają wykonanie zasadzki ogniowej.
Prosimy kapitana, aby dokładnie opowiedział, co się wydarzyło. - Wybuch poszedł w zbiorniki paliwa, kupa dymu, wszystko zaczęło się palić. Poczułem pieczenie w plecach i pisk w prawym uchu, który słyszałem jeszcze długo potem. Bliznę na plecach mam do dziś. Zaczęło nas rzucać, ale kierowca na tyle był opanowany, że wyprowadził hummera. Wtedy zapaliło się paliwo w zbiornikach, pożar był już w całym pojeździe. Piotrek oparł się o mój fotel. Poczułem i usłyszałem jego ostatnie tchnienie. Będę to pamiętał do końca życia, nie da się tego zapomnieć. To śmierć przemówiła.
Kiedy ranny kapitan wyciągał ciało żołnierza z wozu, płonął na nim mundur. - Zacząłem wyciągać Piotra, chwyciłem go wpół, za barki. W końcu udało się. Musiałem to zrobić, choćby po to, żeby rodzina miała kogo pochować. Ale ewakuacją rannych i zabitych z pola walki powinni się zajmować sanitariusze.
Poza dowódcą konwoju rannych zostało jeszcze trzech żołnierzy. Wszystko działo się tak szybko, że nikt nie potrafił ocenić, czy nad głowami świszczą kule wystrzelone przez terrorystów, czy te z wybuchających pojemników z płonącego hummera. Nikt nie potrafił też zlokalizować napastników, tylko jeden z żołnierzy przez moment widział w trzcinach ich sylwetki.
Kamil: - Po wybuchu naszą sanitarkę rzuciło na pobocze, ale kierowca wyprowadził ją, nacisnął gaz i odjechaliśmy jakieś 50 metrów. Kiedy stanęliśmy, za nami widać było tylko dym. Wybuchały kanistry z benzyną i amunicja w tym hummerze. Cały konwój poszedł w rozsypkę, ludzie biegali bez sensu. Kompletny chaos. Bałem się jak cholera. Zamurowało mnie, jakby usztywniło. Nie mogłem się pozbierać.
Marcin: - Jechałem w przedziale sanitarnym, bez okien, kierował Radek, z przodu siedział Kamil. Łubudu i rzuciło samochodem, siła taka, że czułem, jak spycha nas z drogi. Uderzyłem głową o stojak, do którego przyczepione były nosze. Zatrzymaliśmy się. Pytam Kamila, czy to IED [Improvised Explosive Device, czyli mina-pułapka]. Tylko kiwnął mi głową. Słyszę przez radio: "Meldować o stratach. U mnie jeden zab...". Zaraz potem łączność poszła. Kamil zapytał: "Co robimy?!". Ja na to: "Siedzimy. Nie wiem. Siedzimy i czekamy". Mieliśmy beryle, ale co nimi mogliśmy zrobić?
Nie potrafią powiedzieć, jak długo strach trzymał ich w hummerze. Są zgodni co do tego, że dowódca, podbiegając do nich, krzyczał: "Wypierdalać i dawać nosze!".
Kapitan K.: - Nosze, które były w naszym hummerze, już płonęły. Bez nich nie mogliśmy stamtąd się wynieść. Do tego w naszym pojeździe była amunicja, która zaczęła wybuchać, wszystko latało, świstało, zrobiło się naprawdę groźnie, hummer się już bardzo mocno palił. A tu podbiega sierżant T. i mówi mi, że sanitariusze odmawiają wyjścia z sanitarki! Poleciałem tam, waliłem w drzwi, żeby mi otworzyli. Na ich twarzach zobaczyłem tylko przerażenie!
Relacje sanitariuszy oraz ich dowódcy na temat następnych dziesięciu minut na autostradzie całkowicie się od siebie różnią.
Marcin: - Nerwowo odczepiam nosze. "Dawaj, dawaj!", krzyczy kapitan i widzę, że nie czeka, tylko już biegnie. Krzyknąłem tylko do Kamila, żeby mnie ubezpieczał, biegnę z noszami po otwartym terenie i słyszę, jak po drodze odbijają się rykoszety. Modliłem się tylko: "Boże, żeby tylko dobiec". Piotrek już leżał twarzą do ziemi. Wielka rana na plecach. Wszystko na wierzchu: płuca, trzewia, kręgosłup mu wyrwało. "Nic już nie zrobię" - myślę. A słyszę: "Dawać go na nosze!". To mówię: "Kładziemy go tak, jak jest, twarzą do ziemi". Żeby mi się nie złożył w pół. Złapałem nosze, trzech innych ze mną i do sanitarki. Chciałem sprawdzić puls, sam nie wiem po co. Gdy dotknąłem jego szyi, na dłoni pozostał mi płat spalonej skóry.
Kapitan K.: - Oni nie wyszli nawet z pojazdu! To nie on, ale ja sam wyjąłem te nosze, wróciłem z nimi biegiem pod pachą. Chłopaki ułożyli już Piotra twarzą do ziemi. We czterech położyliśmy go na noszach i zanieśliśmy do sanitarki, odjechaliśmy na bezpieczną odległość.
Dwaj żołnierze z konwoju potwierdzają wersję kapitana. Wersji Kamila i Marcina nie potwierdza nikt. Większość szturmanów była zbyt pochłonięta akcją, by pamiętać, czy nosze niósł Marcin, czy dowódca. Nawet trzej żołnierze, którzy trzymali nosze, nie mogą sobie przypomnieć, kto był tym czwartym.
Kilkaset metrów dalej konwój zatrzymał się w oczekiwaniu na amerykańskie śmigłowce, medavac. Z helikoptera wyszedł amerykański paramedyk. "He's dead" - powiedział przez zęby, wskazując na plecy Piotra Nity.
Chłopcy już im nie ufają
Proces o tchórzostwo odbywa się po cichu, bez rozgłosu, przed Sądem Garnizonowym w Warszawie. Żołnierzom grozi nawet dziewięć lat więzienia za "nieudzielenie pomocy i odmowę wykonania rozkazu" w akcji w Iraku.
- Już następnego dnia po ataku na nasz konwój dowódca powiedział: "Sprawy nie idą dla was pomyślnie" - wspomina Marcin. - Miałem to w dupie. Cieszyłem się, że żyję.
Kamil pomyślał wtedy: mam dość. Napisał podanie o wcześniejsze odesłanie z misji do Polski. Po nim zrobił to Marcin i kierowca sanitarki. W Polsce trafili na kilka tygodni do wojskowego centrum urazów psychicznych. - Tam lekarz w wielkiej tajemnicy powiedział mi: "Oskarżą was o tchórzostwo" - wspomina Kamil.
Marcin: - Sprawdziłem wtedy w kodeksie, czy jest taki paragraf. Nie znalazłem.
Śledztwo, na podstawie meldunków kapitana K. i sierżanta T., wszczęła żandarmeria już w Iraku. Nadzorował je oddelegowany na misję prokurator. Kamil: - Przesłuchania zaczęły się po powrocie do jednostki. Żandarmi w kółko mówili: "Nie kłam, mów, kurwa, jak było naprawdę".
Akt oskarżenia przeciwko trójce żołnierzy (zarzuty przedstawiono też kierowcy hummera) sporządził zastępca prokuratora garnizonowego w Łodzi mjr Marek Kryszkiewicz. Zarzucił im odmowę wykonania rozkazu i nieudzielenie pomocy rannym. Mjr Kryszkiewicz nie chce rozmawiać na temat tej sprawy: - Nie jestem do tego upoważniony.
Jego szef, prokurator garnizonowy płk Robert Malanowski, mówi: - To sprawa bez precedensu. Nigdy wcześniej nie spotkałem się ze śledztwem, którego genezą było tchórzostwo na polu walki. A pracuję na tym stanowisku już kilkanaście lat i jestem dłużej prokuratorem, niż polska armia jeździ na misje.
Ale kiedy pytamy o szczegóły śledztwa, prokurator garnizonowy powtarza: - Wchodzimy w materię, o której nie mogę mówić, bo trwa proces.
- Ta cała sprawa to moim zdaniem chęć odegrania się na tych żołnierzach - mówi ich obrońca, warszawski adwokat Michał Zuchmantowicz. - Ich przełożeni, którzy są głównymi świadkami oskarżenia, uznali ich postawę za tchórzostwo na polu walki i kierują się emocjami.
Zdaniem obrońcy żołnierzy zasadzka na autostradzie do Diwanii nie powinna w ogóle zakończyć się zarzutami. - Nie padł przecież rozkaz "zabrać ciało", lecz jedynie niecenzuralne słowa - przekonuje. - Jeśli chodzi o nieudzielenie pomocy, to komu mieliby jej udzielić? Ranni sami założyli sobie opatrunki i nie domagali się tego od tych sanitariuszy. Wątpliwości, których jest dużo w tej sprawie, powinny być rozstrzygane na korzyść oskarżonych.
Troje oskarżonych nie wierzy jednak w uniewinnienie, bo - jak mówią - armia już wydała na nich wyrok. Nawet ich kumple.
Dowódca brygady pułkownik Sokołowski: - Chłopcy ze szwadronu już im nie ufają.
Jeden z oficerów anonimowo zdradził nam: - Nie chcieli z nimi nawet na poligon jechać. Zaręczam wam: jakby byli niewinni, to choćby był prokurator i sąd, grupa by się za nimi wstawiła.
Tak naprawdę chodzi o morale
- W chwili bezpośredniego zagrożenia życia żołnierz działa zgodnie z instynktem "uciekaj" albo "walcz" - tłumaczy mjr dr Angelika Szymańska, psycholog z zaprawionej w bojach w Iraku 12. Brygady Zmechanizowanej ze Szczecina. Z opracowanej przez nią broszury "Stres bojowy" wynika, że niemoc, apatia i odrętwienie to typowe objawy stresu bojowego wymieniane w amerykańskich publikacjach na ten temat.
- Całe szkolenie jest po to, aby żołnierz walczył, a nie uciekał - mówi Szymańska. - Ale szkolenie nie zawsze zadziała. Kto oglądał film "Jarhead", widział, że nawet amerykański żołnierz piechoty morskiej, gdy ginie jego kolega, potrafi po prostu zmoczyć się i stanąć sparaliżowany. To nie tchórzostwo, ale reakcja organizmu nieprzygotowanego na taką sytuację.
Dr Szymańska uważa, że wojsko nie powinno pozbywać się żołnierzy, którzy przeżyli stres, będąc pod ogniem - Są doświadczeni, a to bezcenne, bo tego na poligonie pomimo nawet najbardziej realistycznych ćwiczeń zrobić się nie da - przekonuje. - Ci dwaj "odbudowani" psychicznie w klinice mogą być teraz świetnymi sanitariuszami.
Kapitan K., który wciąż ma w uchu świst, jest innego zdania:- Kiedy giną ludzie, są ranni, nie ma przebacz. Trzeba robić swoje. Wszystko musi działać jak w zegarku. Wojsko to nie tylko podrywanie dziewczyn na mundur. A wojna to nie tylko kasa, dodatek do emerytury, potem fajne zakupy w kraju. Irak, Afganistan dokonują brutalnej eliminacji. Wychodzi cała prawda o człowieku: nadaje się na wojnę czy nie. Już widziałem w Iraku takich, co się porozklejali. Ale po akcji, nie w trakcie! Dlatego pytam chłopaków: "Wiesz, że możesz wrócić w worku, bez ręki, nogi?". Jak ktoś ma tę świadomość, wie, po co tam jedzie. Nie tylko po kasę i przygodę.
Mec. Zuchmantowicz: - Moim zdaniem będzie coraz więcej spraw dotyczących misji takich jak ta czy Nangar Khel. Bo polska armia nie jest przygotowana do nich na wielu polach. Jednym z tych pól jest ratownictwo medyczne.
Jeden z oficerów brygady powiedział nam: - Po co to zawracanie głowy? Tak naprawdę to w tej sprawie armii chodzi tylko o morale. Idą nowe misje.
Podcięli nam skrzydła
Marcin po siedmiu latach w armii i dwóch misjach zajął się wożeniem kur. Z hummera przesiadł się do żuka.
To jedyna praca, jaką znalazł w Tomaszowie. Ale i z niej wyleciał przez ciągłe wyjazdy na proces do Warszawy.
Armia pozbyła się go, nie przedłużając kontraktu bez podania przyczyny. - Mam żonę, dziecko i 500 złotych na ich utrzymanie - mówi.
Kamila czeka podobny los. W styczniu dostał decyzję, że nie przedłuży mu się kontraktu w jednostce. Uzasadnienie: "Z uwagi na potrzeby Sił Zbrojnych". W piśmie ze Sztabu Generalnego nie ma słowa o przeniesieniu w inne miejsce. - Tyle lat nauki na marne - macha ręką zrezygnowany. - Podcięli mi skrzydła.
Co zrobi, jeśli rzeczywiście odejdzie z armii, nie ma pojęcia. Kur, jak Marcin, wozić nie chce.
Marcin napisał do szefa MON, ale ten mu nie odpowiedział. - Wszyscy mnie mają teraz w dupie: minister i armia. Że tchórz.
Polscy komandosi z Iraku
źródło: Wirtualna Polska
autor: PAP, data publikacji: 3.03.2008
Trwa śledztwo o ostrzelanie afgańskiej wioski Nangar Khel, a tymczasem w cieniu tej sprawy przed warszawskim sądem garnizonowym toczy się bezprecedensowy proces polskich komandosów służących w Iraku - pisze "Gazeta Wyborcza".
Marcin i Kamil to sanitariusze, trzeci - Radek - był kierowcą sanitarki. 7 lutego ub. roku polski konwój wpadł w zasadzkę terrorystów. Zginął żołnierz 25. Brygady Kawalerii Powietrznej z Tomaszowa Mazowieckiego st. szer. Piotr Nita. Zdaniem prokuratury oskarżeni byli tak sparaliżowani strachem, że mimo rozkazu dowódcy nie wyszli z sanitarki, by pomóc rannym kolegom. Nie zabrali też ciała zabitego.
Waliłem w drzwi, żeby mi otworzyli. Patrzę na nich, a na ich twarzach widzę tylko przerażenie! - opowiada kpt. Sławomir K., dowódca konwoju ranny w tym zamachu.
Sąd ma kłopot z ustaleniem przebiegu wydarzeń. Oskarżeni twierdzą, że wyszli z sanitarki i zabrali ciało Nity. Większość żołnierzy nie pamięta szczegółów tragedii.
Nie ma paragrafu na tchórzostwo, ale oskarżonym żołnierzom postawiono zarzut: "nieudzielenie pomocy i odmowa wykonania rozkazu". Grozi im dziewięć lat więzienia.
Armia pozbywa się dwóch oskarżonych. Kamilowi K. i Marcinowi M. wojsko odmówiło przedłużenia kontraktów. Chłopcy ze szwadronu już im nie ufają - mówi dowódca 25. Brygady płk Marek Sokołowski.
Bali się pomóc w iraku?
źródło: Gazeta Wyborcza
autor: Marcin Górka, data publikacji: 1.04.2008
Sąd Garnizonowy w Warszawie zakończył wczoraj przesłuchiwanie świadków w bezprecedensowym procesie w polskiej armii
Przed sądem odpowiada trzech komandosów z 25. Brygady Kawalerii Powietrznej w Tomaszowie Mazowieckim. O procesie "Gazeta" napisała na początku marca.
7 lutego 2007 r. w wybuchu miny-pułapki zginął w Iraku st. szer. Piotr Nita. Dowódca konwoju twierdzi, że mimo wyraźnego rozkazu sanitariusze ze strachu nie wysiedli z pojazdu, by pomóc rannym. Mają postawione zarzuty: (odmowy wykonania rozkazu, (nieudzielenia pomocy rannym żołnierzom. Grozi za to pięć lat więzienia.
Ale tej wersji nikt nie chce potwierdzić. Sąd przesłuchiwał wczoraj kaprala Marcina K. - kierowcę hummera, który jechał za sanitarką. Zmienił on zeznania na korzyść oskarżonych. - Powiedział, że nie potrafi stwierdzić, że nie opuścili sanitarki, bo miał inne zadania. Obserwował wtedy swój sektor, czy w okolicy nie ma napastników - mówi obrońca żołnierzy Michał Zuchmantowicz. - To oznacza, że prokuraturze będzie trudno utrzymać zarzuty, a obowiązuje przecież domniemanie niewinności. Jedyny świadek, który obciąża moich klientów, jest emocjonalnie zaangażowany w sprawę, sam był ranny i jechał w pojeździe razem z żołnierzem, który zginął.
Marcin K. potwierdził jednak, że widział, jak dwaj żołnierze podbiegli do sanitarki i krzyczeli, by sanitariusze wysiedli.
Następna rozprawa w maju, sąd ma zdecydować, czy oskarżonych zbada psycholog. - Dzięki Bogu, rzadko w Polsce spotyka nas sytuacja, żeby rozpatrywać sprawy dotyczące zdarzeń podczas działań bojowych - mówił wczoraj sędzia Marek Wala.
Tymczasem wojsko pożegnało się już z dwoma sanitariuszami, nie przedłużając im kontraktów "ze względu na potrzeby sił zbrojnych". Jeden łapie się dorywczych prac, drugi jest na bezrobociu. Trzeci z oskarżonych komandosów - kierowca sanitarki - ma kontrakt z armią do maja przyszłego roku.
Sanitariusze z Iraku prawomocnie uniewinnieni
źródło: Onet
Trzej byli wojskowi sanitariusze, oskarżeni o niewykonanie rozkazu udzielenia pomocy rannym w zamachu na konwój w Iraku w 2007 r., są prawomocnie uniewinnieni. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie oddalił apelację prokuratury w tej sprawie.
Informację PAP potwierdził w środę sędzia Marcin Wiącek, rzecznik WSO w Warszawie. Wyrok jest prawomocny, prokuratura ma prawo złożyć skargę kasacyjną.
Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie chciała uchylenia wyroku Wojskowego Sądu Garnizonowego w Warszawie uniewinniającego sanitariuszy, który zapadł pod koniec grudnia zeszłego roku. Oskarżyciel chciał powtórzenia procesu przed sądem I instancji i przesłuchania dodatkowych świadków, spoza aktu oskarżenia.
- WSO uznał, że wydany 11 miesięcy temu wyrok jest prawidłowy, sąd szczegółowo zbadał sprawę i wszystko odbyło się w granicach swobodnej oceny dowodów - powiedział PAP mec. Michał Zuchmantowicz, obrońca oskarżonych.
Chodzi o wydarzenia z lutego 2007 r., gdy polski konwój na autostradzie Tampa w Iraku wpadł na minę-pułapkę, w wyniku czego zginął polski żołnierz Piotr Nita. W konwoju składającego się z kilkunastu samochodów zwykle jest także pojazd medyczny - tak było i tym razem. Według prokuratury, oskarżeni trzej sanitariusze podczas tego ataku - mimo rozkazu - nie wyszli z sanitarki, aby udzielić pomocy pięciu rannym kolegom i zabrać ciało zabitego. Prokurator żądał za to dla oskarżonych kar więzienia w zawieszeniu.
29 grudnia zeszłego roku WSG uznał, że są wątpliwości, czy rozkaz w ogóle dotarł do sanitariuszy. Jak przypomniano, karetka podjechała do rannych dopiero pewien czas po tym, jak do sanitariuszy przyszedł dowódca konwoju i w nieregulaminowych, ale dosadnych żołnierskich słowach - mówiąc "Wyp... z karetki" - nakazał cofnięcie pojazdu i udzielenie pomocy rannym. Żołnierz, który kazał cofnąć karetkę do rozbitego samochodu, nie był pewien, czy w tamtych warunkach: kurz, strzelanina, polecenie dotarło do sanitariuszy - wskazano w wyroku, zatwierdzonym w środę przez WSO.
Sąd podkreślił też, że silny stres bojowy spowodował u oskarżonych ograniczenie poczytalności. To, zdaniem sądu, spowodowało zwłokę w wykonaniu rozkazu. Zarazem sędzia podkreślił, że rany pięciu poszkodowanych okazały się powierzchowne i nie można zarzucać sanitariuszom, że kogokolwiek z żołnierzy narazili na utratę życia lub zdrowia. Szer. Nita zginął na miejscu.
Uniewinnieni sanitariusze są poza wojskiem. Pracują w cywilnych placówkach medycznych.
Przerwany proces quadowca, który potrącił kobietę
źródło: Gazeta Wyborcza
Sąd w Giżycku bezterminowo odroczył proces dotyczący wypadku, w którym zginęła turystka potrącona przez kierowcę quada. Obie strony zawnioskowały o powołanie nowych biegłych do opiniowania w tej sprawie
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Chodzi o zdarzenie z 19 czerwca 2011 r. w małej mazurskiej wsi Kleszczewo pod Giżyckiem. Tego dnia wypoczywające tam młode małżeństwo wyszło na spacer szutrową drogą z pięciomiesięcznym synkiem w wózku.
Potrącenie było na pewno...
W pewnym momencie minęły ich dwa pędzące quady. Kierowcy manewrowali w taki sposób, że piasek i żwir posypały się do wózka, a wtedy kobieta krzyknęła w ich kierunku i zamachała ręką. Kierujący quadami Piotr S. i jego szwagier Marek B. dojechali do końca szutrówki, a następnie zawrócili. S. pędził pierwszy i w rezultacie potrącił Agatę Ch.
Piotr S. po trwającym wiele miesięcy śledztwie został oskarżony o nieumyślne spowodowanie wypadku poprzez umyślne naruszenie zasad bezpieczeństwa w ruchu drogowym. Przed giżyckim sądem nie przyznał się do winy i przekonywał, że nie miał szans na uniknięcie potrącenia, bo - jego zdaniem - kobieta wtargnęła pod pojazd.
Choć od wypadku minęło już przeszło 2,5 roku, na sądowy finał tej sprawy jeszcze przyjdzie poczekać. W sekretariacie giżyckiego sądu dowiedzieliśmy się bowiem, że proces został bezterminowo odroczony z uwagi na konieczność powołania biegłych. Jak ustaliliśmy wnioski o powołanie nowego zespołu opiniującego złożyły obie strony postępowania na ostatniej rozprawie.
...ale czy dobrze odtworzono przebieg zdarzeń?
Stało się tak po wielogodzinnym przesłuchaniu biegłego z zakresu rekonstrukcji wypadków drogowych, który opiniował w tej sprawie jeszcze na etapie prokuratorskiego postępowania. Jego zdaniem do zdarzenia w zdecydowanym stopniu przyczynił się kierowca quada, ponieważ wymijał rodzinę z dzieckiem w wózku w zbyt bliskiej odległości oraz ze zbyt dużą prędkością. Biegły ustalił, że prędkość w chwili uderzenia w pieszą może być szacowana na 68-70 km na godz. i do wypadku doszło blisko osi jezdni.
Dla pełnomocników rodziny zmarłej Agaty Ch. opinia tego biegłego jest niejasna z tego względu, że nie wyklucza ona wersji przebiegu wypadku podawanej przez oskarżonego. - Jest też niepełna, jeżeli chodzi o ustalenie, że pojazd w ogóle nie mógł się poruszać po drogach publicznych, gdyż nie posiadał homologacji na terenie Europy - mówi mecenas Michał Zuchmantowicz. - Biegły nie potrafił również wytłumaczyć, z jakiego powodu przyjął, że do uderzenia w pieszą doszło prawym narożnikiem pojazdu, skoro z kategorycznej opinii specjalisty ds. medycyny sądowej wynika, że doszło do frontalnego rozjechania pieszej, na co wskazują liczne obrażenia ciała, a w szczególności mechanizm złamania obu kości udowych.
Zdaniem pełnomocników oskarżycieli posiłkowych biegły w zbyt dużym stopniu oparł się na wizji lokalnej w miejscu wypadku, a w zbyt małym zakresie na śladach zabezpieczonych przez policję i ustalonym fakcie, że już podczas pierwszego wymijania rodziny z dzieckiem pomiędzy dwiema stronami doszło do znacznego spięcia emocjonalnego. - A trzeba pamiętać, że prokuratura w Giżycku, która została wyłączona z udziału w tej sprawie, pochopnie i przedwcześnie udzieliła wglądu w akta sprawy obronie, co umożliwiło przygotowanie się do tej wizji lokalnej z udziałem biegłego - przekonuje mec. Zuchmantowicz. - Dlatego ten dowód należy oceniać z dużą dozą ostrożności.
Nowi biegli mają w tym pomóc
Pełnomocnicy rodziny zmarłej Agaty Ch. liczą, że sądowi uda się znaleźć zespół biegłych, który wyda kompleksową opinię w czasie nie dłuższym niż kilka miesięcy.
Dodajmy na koniec, już w ub. roku zapadł wyrok dla Marka B. oskarżonego o nieudzielenie pomocy i oddalenie się z miejsca wypadku. B. już podczas pierwszej rozprawy przyznał się do przedstawionego mu zarzutu i poprosił o dobrowolne poddanie się karze. Sąd jeszcze tego samego dnia skazał go więc na karę dwóch lat więzienia w zawieszeniu na cztery lata oraz grzywnę w wysokości 5 tys. zł.
Mariusz Kamiński ponownie przed sądem
źródło: Gazeta Prawna
Mariusz Kamiński ponownie przed sądem. Obrona i prokuratura: Umorzyć sprawę byłych szefów CBA
Zarówno obrona, jak i prokuratura chcą umorzenia sprawy b. szefów CBA, w tym Mariusza Kamińskiego, skazanych nieprawomocnie za złamanie prawa podczas operacji specjalnej Biura w "aferze gruntowej" z 2007 r., a ułaskawionych w 2015 r. przez prezydenta Andrzeja Dudę,.
O merytoryczne rozpatrzenie wniesionych apelacji wniósł zaś pełnomocnik jednego z oskarżycieli posiłkowych Andrzeja K. Z kolei adwokat rodziny zmarłego Andrzeja Leppera chce przerwy w procedowaniu sądu - aby oskarżeni "pojednali się z pokrzywdzonymi".
W środę Sąd Okręgowy w Warszawie zebrał się na rozprawie apelacyjnej w sprawie b. szefów CBA. Może on rozpoznać apelacje (wniesione i przez obronę, i oskarżycieli posiłkowych), pozostawić je bez rozpatrzenia i umorzyć sprawę wobec aktu łaski, zadać pytanie prawne Sądowi Najwyższemu lub też wybrać jeszcze inne rozwiązanie prawne.
Prok. Artur Terlecki z Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie (która oskarżyła b. szefów CBA) powiedział sądowi, że całą sprawę należyć umorzyć wobec aktu łaski prezydenta. "To przesądza o trybie procedowania" - dodał.
Mec. Ryszard Lubas, pełnomocnik rodziny Leppera i jeszcze jednej pokrzywdzonej, ocenił, że ułaskawienie blokuje możliwość skazania oskarżonych, ale nie może naruszać praw osób pokrzywdzonych. Wniósł o 2 tygodnie przerwy - tak aby "oskarżeni mogli się pojednać z pokrzywdzonymi" - wtedy mogliby oni cofnąć apelacje. W swej apelacji rodzina Leppera chciała zaostrzenia wyroku.
O merytoryczne rozpoznanie sprawy wniósł mec. Robert Marciniak, pełnomocnik oskarżyciela posiłkowego Andrzeja K. (jednego z "bohaterów" tzw. afery gruntowej, który ma być ponownie sądzony z Piotrem Rybą za korupcję). Według adwokata akt łaski nie jest przeszkodą w badaniu środka odwoławczego, a "oskarżeni mają prawo do prawomocnego wyroku" - być może uniewinniającego".
Obrona wniosła o umorzenie sprawy wobec aktu łaski głowy państwa. Według obrońcy Kamińskiego mec. Michała Zuchmantowicza, sąd nie może prowadzić dalszego postępowania, a apelacje winny być pozostawione bez rozpoznania. Także inny obrońca Kamińskiego mec. Andrzej Wąsowski oświadczył, że należy szanować akt prezydenta o randze konstytucyjnej. "Jesteśmy tym związani" - dodał. Inni adwokaci podsądnych dodawali, że jednocześnie SO powinien uchylić wyrok skazujący I instancji.
W marcu 2015 r. Sąd Rejonowy Warszawa-Śródmieście skazał Mariusza Kamińskiego (dziś - ministra koordynatora służb specjalnych) i Macieja Wąsika (zastępcę Kamińskiego w CBA oraz obecnie jako ministra) na 3 lata więzienia i 10-letni zakaz zajmowania stanowisk, m.in. za przekroczenie uprawnień i nielegalne działania operacyjne CBA. Na kary po 2,5 roku skazano członków kierownictwa CBA - Grzegorza Postka i Krzysztofa Brendela. W SO nie stawił się w środę nikt z oskarżonych (nie mieli takiego obowiązku).
16 listopada 2015 r. prezydent na podstawie zapisu konstytucji ułaskawił skazanych, stosując formułę "przebaczenia i puszczenia w niepamięć przez umorzenie postępowania". Był to precedens - nigdy wcześniej prezydent RP nie wydał podobnej decyzji przed prawomocnym wyrokiem.
Część komentujących uznała, że ułaskawić można tylko osobę prawomocnie skazaną, a prezydent nie może zastępować sądów i umarzać postępowania karnego. "Można ułaskawić osobę skazaną wyrokiem nieprawomocnym, bo konstytucja nie zawęża tego uprawnienia prezydenta tylko do orzeczeń prawomocnych" - oceniał minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro.
Proces szefów CBA dotyczył słynnej operacji specjalnej CBA w tzw. aferze gruntowej z lata 2007 r. CBA zakończyło ją wręczeniem Piotrowi Rybie i Andrzejowi K. tzw. kontrolowanej łapówki za "odrolnienie" gruntu na Mazurach w kierowanym przez Andrzeja Leppera ministerstwie rolnictwa. Finał akcji miał utrudnić przeciek, wskutek czego z rządu odwołano szefa MSWiA Janusza Kaczmarka. (PAP)
Polisy dla jednośladów coraz bardziej popularne
źródło: Rzecznik Finansowy
Sprzedaż skuterów i motocykli obecnie przyrasta w Polsce bardzo dynamicznie. Tylko w styczniu i w lutym tego roku zanotowano 50-proc. wzrost sprzedaży skuterów i motocykli w stosunku do tego samego okresu 2007 r. Zauważyły to firmy ubezpieczeniowe i po kolei wprowadzają ofertę ubezpieczeń OC i AC przede wszystkim dla motorów – informuje dziennik „Polska”(Nr z 27.05.2008 r.). Zdaniem Katarzyny Lewandowskiej, dyrektor ds. ubezpieczeń w PZU SA, rynek ubezpieczeń komunikacyjnych dla motocykli, chociaż o wysokim ryzyku, ma dużą przyszłość. W tym segmencie dominuje PZU SA, który - szacuje gazeta - ubezpiecza aż 70 proc. wszystkich motocykli i skuterów. Firma ta na razie nie ma więc zamiaru uatrakcyjniać oferty. Robi to konkurencja – na przykład Generali i Link 4 , która kusi motocyklistów nowymi ofertami i promocyjnymi stawkami. I tak, Link4 jako pierwszy ubezpieczyciel zaoferował rozszerzone ubezpieczenie OC dla motocykli, które można zawierać telefonicznie lub przez internet; w ofercie znajduje się m.in. opcja Program Pomocy 24 , gdzie proponuje wszystkim poszkodowanym pomoc swojego przedstawiciela na miejscu wypadku. Natomiast wybór polisy AC dla właścicieli jednośladów jest ograniczony, a firmy ubezpieczeniowe podchodzą do niej z rezerwą. Tłumaczą, że motocykl w czasie wypadku zazwyczaj ulega całkowitej kasacji, co niesie za sobą wysokie koszty dla firmy ubezpieczeniowej. Do tej pory AC było w ofercie Warty i PZU. Teraz dla motorów wprowadził je również Generali. Jest konkurencyjne wobec oferty PZU.
KNF skutecznie zmusza ubezpieczycieli do dopłaty VAT do odszkodowań z OC
Po kilkumiesięcznych sporach z Komisją Nadzoru Finansowego Warta przestała zniechęcać klientów do uzyskiwania dopłat VAT do odszkodowań z OC, rezygnując ze stosowania druku „Zgłoszenie roszczeń o dopłatę podatku VAT z tytułu szkody ubezpieczenia OC posiadaczy pojazdów mechanicznych rozliczonej metodą kosztorysową”. Jest to - w opinii „Gazety Prawnej" (Nr z 27.05.2008 r.) - efekt postępowania Komisji Nadzoru Finansowego, rozpoczętego w grudniu 2007 r. Kontrowersje KNF wzbudził formularz, który dostawał każdy upominający się o dopłatę VAT. Warta pytała w nim, gdzie, kiedy naprawiono auto i czy klient ma faktury. Nadzór miał zastrzeżenia, że żądanie tego typu informacji może zniechęcać klientów do składania roszczeń. Z innego punktu formularza klienci mogli też zrozumieć, że Warta będzie informowała o dokonanej dopłacie urząd skarbowy. Dokument stwierdzał, że towarzystwo ma taki obowiązek, ale tylko na wniosek generalnego inspektora kontroli skarbowej, w związku z prowadzoną sprawą. I jeśli klient nie wypełnił stosowanych rubryk i wpisał, że naprawę wykonał np. samodzielnie, towarzystwo odmawiało dopłaty – pisze dziennik.. Tymczasem zgodnie z wyrokiem Sądu Najwyższego z początku ub.r. i wytycznych KNF wynika, że VAT należy płacić także przy rozliczeniu na kosztorys, bez względu na to, w jaki sposób auto zostało naprawione. Mało tego, klient w ogóle nie musi naprawiać samochodu, żeby dostać odszkodowanie uwzględniające VAT. Dla Warty takie ustąpienie przed KNF może oznaczać, że uniknie kary za kilkumiesięczne zniechęcanie klientów do odzyskiwania VAT – twierdzi „Prawna”. I przypomina, iż trwa postępowanie nadzoru w podobnej sprawie PZU, które odmawia dopłat VAT klientom, którzy mieli szkodę przed 17 maja 2007 r., czyli dniem ogłoszenia przez SN wyroku. Tymczasem według mec. Aleksandra Daszewskiego z Biura Rzecznika Ubezpieczonych , poszkodowani, powołując się na uchwałę z 17 maja 2007 r. (sygn. akt III CZP 150/06), mogą nadal kierować do zakładu ubezpieczeń roszczenie o wypłatę kwoty, stanowiącej równowartość VAT.
Ubezpieczyciele mocno inwestują w tradycyjną sieć sprzedaży
Polacy najchętniej kupują polisy w sposób tradycyjny, przez agentów. Ubezpieczyciele planują więc na 2008 r. gigantyczne inwestycje w sieć sprzedaży. Największe wydatki poniosą towarzystwa średniej wielkości, ale z budowania nowych, a przede wszystkim modernizacji dotychczasowych placówek, nie mają zamiaru rezygnować także rynkowi giganci – podaje „Dziennik.WSJ Polska” (Nr z 27.05.2008 r.). Według gazety, spośród dużych polskich towarzystw największe wydatki czekają Allianz, który niedługo rozpocznie w Polsce działalność bankową. Duże inwestycje ma w planach także Hestia. Inwestycje polegające na budowie kolejnych wspólnych oddziałów planują także Warta i Kredyt Bank należące do belgijskiej grupy KBC. Towarzystwa nie chcą się przyznać, ile wydają na nowe placówki. Można przypuszczać, że cztery największe polskie grupy ubezpieczeniowe wydadzą w najbliższym czasie na rozbudowę własnej sieci kilkaset mln zł – szacuje dziennik. Budowa jednej placówki kosztuje bowiem nawet ponad 1 mln zł.
Coraz więcej firm uruchamia jednak również sprzedaż ubezpieczeń w systemie direct czyli przez telefon i internet – przypomina gazeta.. Specjaliści prognozują, że w ciągu pięciu lat 15 procent polis w Polsce będzie kupowanych w ten sposób.
Trzeba uważać przy tańszych polisach AC
W walce o portfele mniej zamożnych klientów towarzystwa ubezpieczeniowe prześcigają się w wymyślaniu nowych ofert. Kierowcy muszą jednak uważać, albowiem taniej nie musi znaczyć lepiej – ostrzega „Rzeczpospolita” (Nr z 26.05.2008 r.). Według Michała Witkowskiego, rzecznika grupy PZU, PZU SA w poprzednich latach tracił rynek w ubezpieczeniach komunikacyjnych. Jednak wprowadzenie nowej oferty AC od początku marca br. oraz programu motywacyjnego dla handlowców już przyniosło efekty. W I kwartale 2008 r. wpływy ze składki były o 11 proc. wyższe niż rok wcześniej. Jedną z przyczyn obniżenia składek na AC jest spadek liczby kradzieży samochodów. Według Piotra Łozy z Generali nie ma to automatycznego przełożenia na ofertę AC, ale często na poszczególne marki. Duże znaczenie ma też coraz większa liczba tanich samochodów sprowadzanych do Polski, a kupowanych na kredyt. W takiej sytuacji banki żądają ubezpieczenia aut od kradzieży, a klienci poszukują niedrogich polis - pisze dziennik. Według „Rzeczpospolitej”, tańsze AC oznacza jednak mniejszą ochronę, a nie wszyscy klienci są tego świadomi. Jak powiedział gazecie Andrzej Terlecki, adwokat specjalizujący się m.in. w sprawach związanych z ubezpieczeniami komunikacyjnymi, firmy ubezpieczeniowe, chcąc przyciągnąć klientów, obniżają ceny, wprowadzając jednocześnie więcej restrykcyjnych zapisów, na które mogą się powoływać, odmawiając wypłaty odszkodowania. .
Rynek ubezpieczeń: Tańsze AC to mniejszy zakres ochrony
źródło: Gazeta Ubezpieczeniowa
Jak pisze „Rzeczpospolita” towarzystwa ubezpieczeniowe zaciekle rywalizują o portfele mniej zamożnych klientów. Orężem w tej walce jest tańsze ubezpieczenie autocasco. Gazeta pisze, że w ostatnim czasie pojawiło się wiele nowych ofert tego ubezpieczenia. Ostrzega jednak kierowców, aby dokładnie zapoznali się z warunkami proponowanych im polis.
Rywalizacja dotyczy zarówno mniejszych towarzystw ubezpieczeniowych, jak i potentatów. Ci drudzy w ostatnich latach notowali spadek udziału w rynku. Klienci odchodzili do tańszej i bardziej elastycznej konkurencji.
Jak mówi „Rzeczpospolitej” Michał Witkowski, rzecznik Grupy PZU, w poprzednich latach spółka majątkowa Grupy ( PZU SA ) traciła rynek w ubezpieczeniach komunikacyjnych. Witkowski zaznacza jednak, że wprowadzenie nowej oferty AC od początku marca oraz programu motywacyjnego dla handlowców już przyniosło efekty. Rzecznik informuje, że w I kwartale wpływy ze składki były o 11 proc. wyższe niż rok wcześniej.
Gazeta zwraca uwagę, że wśród z przyczyn obniżenia składek komunikacyjnego casco można wymienić m.in. spadek liczby kradzieży samochodów. Piotra Łoza z Generali uważa, że czynnik ten nie ma automatycznego przełożenia na ofertę AC, ale często na poszczególne marki. Mówi, że gdy w kolejnych latach kradzionych jest na przykład mniej mercedesów, jego towarzystwo obniża cenę autocasco dla tej marki Łoza zwraca również uwagę na kolejny element: w jego opinii duże znaczenie ma coraz większa liczba tanich samochodów sprowadzanych do Polski, a kupowanych na kredyt. Przy jego udzielaniu banki żądają ubezpieczenia aut od kradzieży i klienci poszukują niedrogich polis.
„Rzeczpospolita” podkreśla, że AC o niższej cenie oznacza również mniejszy zakres ochrony ubezpieczonego pojazdu. Gazeta wskazuje, że problemem jest, iż nie wszyscy klienci mają tego świadomi. Andrzej Terlecki, adwokat specjalizujący się m.in. w sprawach związanych z ubezpieczeniami komunikacyjnymi zwraca uwagę, że ubezpieczyciele, chcąc przyciągnąć klientów, obniżają ceny, wprowadzając jednocześnie więcej restrykcyjnych zapisów, na które mogą się powoływać, odmawiając wypłaty odszkodowania. „Rzeczpospolita” zaznacza, że AC jest umową cywilno-prawną. Klient musi ją dokładnie przeczytać i nie może się tłumaczyć jej nieznajomością.
Gazeta przypomina również, że polisy casco o zmniejszonym zakresie udzielanej ochrony stanowią obecnie pole zaciętej rywalizacji pomiędzy towarzystwami. Do zyskania jest sporo, bo jak wylicza „Rzeczpospolita”, obecnie 11 milionów właścicieli samochodów posiada jedynie obowiązkową polisę OC. Wyścig na nowe, tańsze oferty trwa od początku roku. Z obliczeń gazety wynika, że obecnie polisy AC, umożliwiające otrzymanie odszkodowania np. w przypadku kradzieży samochodu lub stłuczki z winy właściciela, posiada 3,1 mln prywatnych właścicieli aut.
„Rzeczpospolita” przypomina również, jakie propozycje casco zaoferowały klientom towarzystwa. PZU SA i Warta wprowadziły odpowiednio: Minicasco i Autocasco Mini. Propozycje te obejmują przede wszystkim kradzież auta. Z kolei Generali zaproponowało trzy warianty autocasco i obniżyło minimalną składkę z 400 do 300 złotych. Allianz Direct zachęca do skorzystania ze Smart Casco. W tym przypadku klient sam ustala składkę.
Gazeta oblicza również, że klienci płacą coraz mniej za AC: w ubiegłym roku średnia kwota składki była o 100 zł mniejsza niż przed trzema laty. „Rzeczpospolita” pisze, że obecnie średnia cena rocznej polisy to 840 zł.
Kolejnym sposobem na przyciągnięcie klientów ma być lepsza jakość obsługi. Gazeta wylicza: Commercial Union kusi wypłatą świadczenia w ciągu 10 dni, w Generali odszkodowanie za stłuczkę o wartości do 4 tysięcy zł może być przekazane w dwa dni na kartę płatniczą Generali Visa. „Rzeczpospolita” przypomina, że skrócenie terminu wypłaty odszkodowania jako pierwsze wprowadziło Link4 przed dwoma laty.
Krystyna Krawczyk, dyrektor Biura Rzecznika Ubezpieczonych zaznacza, że choć rodzajów polis autocasco proponowanych przez firmy jest coraz więcej, klienci niezbyt dobrze orientują się w ofercie. Zdaniem dyrektor Krawczyk, często o tym, co tak naprawdę kupili za niższą cenę, dowiadują się dopiero po wypadku, gdy otrzymują niższe odszkodowanie.
( źródło : „Rzeczpospolita” z 26.05.2008 r. )
AC nie rekompensuje całej szkody. Ubezpieczyciele zaniżają wartość pojazdów
źródło: Gazeta Prawna
Nie opłaca się zawyżać wartości pojazdu przy podpisaniu umowy AC. Wartość auta określona w polisie różni się od tej z dnia powstania szkody. Ubezpieczyciele stosują różne korekty, aby zniżyć wartość pojazdu
Większość właścicieli czterech kółek, którzy posiadają wykupioną polisę autocasco, jest przekonana, że może spać spokojnie. W ich ocenie gdy dojdzie do kradzieży pojazdu lub jego uszkodzenia z winy użytkownika, zakład ubezpieczeń pokryje wszystkie straty i wypłaci odszkodowanie zgodnie z kwotą podaną w umowie. Tymczasem tak nie jest. W praktyce wartość odszkodowania proponowana przez ubezpieczycieli jest niższa od oczekiwań właścicieli pojazdów.
Przekonał się o tym nasz czytelnik, który wykupił w PZU polisę AC na kilkuletniego volkswagena. W wyniku kolizji z jego winy pojazd ma do wymiany maskę, przednie zderzaki i reflektory, ale odpala i nie ma innych uszkodzeń.
– Myślałem, że tak duże towarzystwo bez problemu wypłaci mi odszkodowanie, naprawię pojazd i będę mógł dalej z niego korzystać – tłumaczy pan Marcin z Warszawy.
Jednak czytelnik tkwił w błędzie, bo zamiast szybkiej procedury towarzystwo uznało, że naprawa pojazdu jest ekonomicznie nieuzasadniona. Dodatkowo wystawiło pojazd na aukcję, na której jeden z oferentów zaproponował za niego nieco ponad 11 tys. zł. Ubezpieczyciel zaproponował, że dorzuci to tego jeszcze półtora tysiąca.
– W sumie mogę liczyć na 12 tysięcy, zamiast kwoty prawie dwudziestu tysięcy ustalonych przy zawarciu umowy – wyjaśnia czytelnik.
Decyduje wartość pojazdu
Takich przypadków jest zdecydowanie więcej. W praktyce wiele wątpliwości i spraw spornych występuje, gdy zakład ustala, że w wyniku kolizji czy wypadku doszło do tzw. szkody całkowitej. Ta najczęściej występuje, gdy koszt naprawy uszkodzonego auta przekracza 70 proc. jego wartości.
– W takim przypadku wysokość odszkodowania ustala się w kwocie odpowiadającej wartości pojazdu pomniejszonej o wartość pozostałości (wraku) – tłumaczy Agnieszka Rosa z biura prasowego PZU SA.
Dodaje, że wartość pozostałości określa się na podstawie aukcji internetowej, gdzie konkretny podmiot wskazuje, za jaką kwotę jest gotów je kupić. Następnie zwycięzca jest wskazywany poszkodowanemu jako podmiot, który chce od niego kupić pozostałości.
– W ramach likwidacji szkody całkowitej poszkodowany otrzymuje 100 proc. wartości samochodu sprzed powstania szkody. Od kupca pozostałości samochodu otrzymuje wartość tych pozostałości, a od PZU SA otrzymuje różnicę pomiędzy wartością pozostałości a ceną samochodu sprzed jego uszkodzenia – podsumowuje Agnieszka Rosa.
Błędne kalkulacje
W praktyce więc przy większości umów ubezpieczenia (bez określonej sumy gwarancyjnej) to, że auto zostało ubezpieczone na określoną kwotę, nie ma większego znaczenia.
– Liczy się wartość samochodu z chwili szkody. Ustalając tę wartość, bierze się pod uwagę wiele czynników, w tym stan techniczny auta, wcześniejsze naprawy, liczbę właścicieli, czy był z rynku polskiego, czy kupiono go za granicą. Biorąc je pod uwagę, ubezpieczyciel stosuje odpowiednie korekty – tłumaczy Andrzej Terlecki, adwokat z Warszawy specjalizujący się w tematyce ubezpieczeniowej.
Dodaje, że powszechna praktyka jest taka, że wartość pojazdu z chwili zdarzenia jest zaniżana, a wartość pozostałości jest podwyższana. Taka sytuacja pozwala zakładom na jak najniższą wypłatę odszkodowania.
Polisa bez gwarancji
Towarzystwa ubezpieczeń stosują też różne korekty, które pozwalają im uzyskać korzystną dla siebie kalkulację.
– Zdarza się, że ubezpieczyciele stosują tzw. korektę regionalnej sytuacji rynkowej. Jej wysokość zależy od tego, czy auto na danym rynku jest łatwiej sprzedawalne, czy nie. Im droższy jest samochód, tym korekta jest wyższa i może wynosić nawet 15 proc. wartości auta – tłumaczy mecenas Andrzej Terlecki.
To dla poszkodowanych powinno oznaczać konieczność zweryfikowania ustaleń przyjętych przez ubezpieczyciela. W szczególności gdy widoczne uszkodzenia nie są duże.
– W praktyce towarzystwa, ustalając ten drugi element, sugerują się kosztami naprawy pojazdów w autoryzowanych serwisach, co oczywiście przyczynia się do przekroczenia progów dla szkody całkowitej – tłumaczy Andrzej Król, radca prawny z Warszawy.
Co więc zrobić, żeby w razie niespodziewanego zdarzenia otrzymać od ubezpieczyciela całą wskazaną w umowie kwotę? Zawrzeć umowę AC w wersji z gwarantowaną sumą ubezpieczenia. Na rynku występuje ona zazwyczaj w dwóch wersjach. W pierwszej kwota jest ustalana w momencie podpisywania umowy i zawsze wypłacana w razie kradzieży czy powstania szkody całkowitej. W drugiej opcji towarzystwo zobowiązuje się do wypłaty równowartości rynkowej auta z dnia zawarcia umowy.
Zdecydowana większość kierowców nie korzysta jednak z polis z gwarantowaną sumą ubezpieczenia. Powinni więc pamiętać o jednym.
– Nie dajmy się skusić agentom na windowanie sumy ubezpieczenia, z którymi wiążą się zawsze wyższe składki. I tak w momencie szkody ubezpieczyciel wyceni szkodę według stawek rynkowych – podkreśla Dariusz Wojtulewicz.
Sprawa trafia do sądu
Niezadowolony kierowca może zawsze nie zgodzić się na sposób likwidacji szkody zaproponowany przez towarzystwo. Gdy pertraktacje ugodowe nie przyniosą efektu, sprawę należy skierować do sądu. W ocenie prawników w większości przypadków, gdy sprawa trafia do sądu, kwota otrzymywana od zakładu ubezpieczeń tytułem ubezpieczeń jest wyższa niż pierwotnie proponowana.
Podstawa prawna
Ustawa z 23 kwietnia 1964 r. – Kodeks cywilny (Dz.U. nr 16, poz. 93 z późn. zm.).
Takie osoby najczęściej skarżyły się na całkowitą odmowę wypłaty odszkodowania czy wypłatę niepełnego odszkodowania spowodowaną stosowaniem przez ubezpieczycieli potrąceń z tytułu realizacji naprawy przez poszkodowanego w sposób odmienny, niż wskazuje na to umowa. Często skargi dotyczyły też nieuprawnionego klasyfikowania szkody w pojeździe jako całkowitej poprzez zaniżanie wartości rynkowej pojazdu, a zawyżanie kosztów naprawy pojazdu. W 2010 r. wszystkich skarg było 1130.
Czy ustalona w umowie ubezpieczenia AC pojazdu suma ubezpieczenia w przypadku wystąpienia szkody może podlegać dowolnemu obniżeniu przez towarzystwa?
Kwestia wyceny samochodu przy zawieraniu umowy ubezpieczenia a ustalanie jego wartości, gdy dochodzi do zgłoszenia szkody, to problem często przewijający się w skargach. W opinii rzecznika częste są przypadki nadubezpieczenia pojazdu, czyli przyjęcia wartości wyższej niż rynkowa. Niestety korzyści z tego procederu ubezpieczony nie ma – raczej straty – gdyż od wartości wpisanej do polisy pobierana jest na ogół składka ubezpieczeniowa. W sytuacji zgłoszenia szkody następuje weryfikacja tej wielkości, która często kończy się ustaleniem wartości pojazdu na znacznie niższym poziomie i zwrotem części niezasadnie pobranej składki.
Co zrobić, gdy właściciel auta nie zgadza się na sposób likwidacji szkody?
Ubezpieczony przede wszystkim powinien uzyskać od ubezpieczyciela szczegółowe uzasadnienie stanowiska. Takie są ustawowo uregulowane obowiązki informacyjne ubezpieczyciela wobec ubezpieczonego. Ponadto ubezpieczony ma prawo wglądu w akta swojej szkody, a nawet na jego wniosek ubezpieczyciel ma obowiązek (odpłatnie) sporządzić kopie dokumentów, na podstawie których ubezpieczyciel ustalił swoje stanowisko. Poszkodowany może te dokumenty skonsultować z niezależnym rzeczoznawcą, może zlecić mu wykonanie ekspertyzy (opinii) w tej sprawie, którą może posłużyć się jako ważnym dowodem w sprawie zarówno w procesie odwoławczym wobec zakładu ubezpieczeń, jak i w ewentualnym sporze sądowym.
SN zdał pytanie prawne ws. ułaskawienia Mariusza Kamińskiego i innych
źródło: msn.com
Trzech sędziów Sądu Najwyższego zadało pytanie prawne siedmioosobowemu składowi SN ws. ułaskawienia przez prezydenta Andrzeja Dudę Mariusza Kamińskiego i innych b. członków szefostwa CBA, skazanych wcześniej nieprawomocnie za nielegalne działania CBA w "aferze gruntowej" z 2007 r.
Pytanie brzmi: czy art. 139 konstytucji o prezydenckim prawie łaski obejmuje też normę kompetencyjną do stosowania "abolicji indywidualnej" (odstąpienia od ścigania danej osoby - PAP). "W przypadku negatywnej odpowiedzi na pytanie pierwsze: jakie skutki wywołuje przekroczenie powyższego zakresu normowania dla dalszego toku postępowania karnego?" - głosi pytanie. SN z reguły rozpatruje takie pytania w kilka miesięcy po ich zadaniu.
Do czasu odpowiedzi, trzech sędziów SN we wtorek odroczyło rozpatrzenie kasacji ws. Kamińskiego i innych - złożonych przez oskarżycieli posiłkowych z tamtego procesu. Część kasacji wnosiła o zwrot całej sprawy sądowi odwoławczemu, z argumentacją że "istotą prawa łaski jest całkowite lub częściowe uwolnienie skazanego od skutków karnych prawomocnego wyroku sądu" (taki wyrok w tej sprawi nie zapadł - PAP). Prokuratura chce oddalenia wszystkich kasacji jako "oczywiście bezzasadnych", a adwokaci ułaskawionych - pozostawienia ich bez rozpatrzenia.
"Prezydent Rzeczypospolitej stosuje prawo łaski. Prawa łaski nie stosuje się do osób skazanych przez Trybunał Stanu" - głosi art. 139 konstytucji. "Pojęcie prezydenckiego prawa łaski powoduje trudności w interpretacji, więc konieczne jest, aby wątpliwościami tymi zajął się poszerzony skład sędziowski - wskazał w uzasadnieniu decyzji sędzia SN Piotr Mirek. "Nie można mówić, że jakiekolwiek uprawnienie jest niczym nieograniczone, jeśli nie znamy jego treści. Również trudno mówić, że prawo łaski jest niczym nieograniczone bez ustalenia, czym to prawo łaski jest" - dodał.
Sędzia Mirek ocenił, że "niestety w taki sposób, w jaki zostało to określone w art. 139 konstytucji, to użyte tam sformułowania i skąpość tej regulacji ograniczającej się do dwóch zdań, powoduje, że proces wykładni jest trudny". Sędzia dodał, że "problemy interpretacyjne, które wynikają z treści art. 139 konstytucji i ze znaczenia, jakie w języku polskim posiada pojęcia prawa łaski, oraz z uwarunkowań historycznych" spowodowały, że SN powziął poważne wątpliwości co do wykładni tego przepisu i postanowił przedstawić problem poszerzonemu składowi.
Warszawa, 07.02.2017. Sędziowie, od lewej: Kazimierz Klugiewicz, Roman Sądej, Piotr Mirek. Sąd Najwyższy zajmuje się 7 bm. kasacjami w sprawie Mariusza Kamińskiego, Macieja Wąsika i dwóch b. wysokich oficerów CBA, skazanych nieprawomocnie za nielegalne działania CBA w sprawie "afery gruntowej" z 2007 r. - a w 2015 r. ułaskawionych przez prezydenta Andrzeja Dudę. Część kasacji wnosi o zwrot całej sprawy sądowi odwoławczemu. (mr) PAP/Paweł Supernak ***Zdjęcie do depeszy PAP pt. SN bada kasacje ws. Mariusza Kamińskiego i innych b. członków kierownictwa CBA***
© Paweł Supernak Kazimierz Klugiewicz, Roman Sądej, Piotr Mirek
Według sędziego, są opinie, że art. 139 jest jasny i przejrzysty, ale tak nie jest, o czym świadczy m.in. wiele publikacji w sprawie. Według niego, problemy interpretacyjne wynikają m.in. ze znaczenia pojęcia prawa łaski w jęz. polskim, które oznacza "darowanie kary prawomocnie orzeczonej". Zarazem sędzia Mirek zaznaczył, że wykładnia językowa nie jest wystarczająca.
Sędzia Mirek dodał, że podnosi się też argument, iż abolicja indywidualna prezydenta ingeruje we władzę sądowniczą w sposób nie do pogodzenia z zasadami konstytucji i demokratycznego państwa prawa. "Te argumenty można uznać za trafne, ale też należy zwrócić uwagę, że nie można, opierając się tylko na nich, twierdzić że prezydent nie ma uprawnienia do wydawania aktów łaski w formie abolicji indywidualnej" - dodał sędzia. Podkreślił, że gdyby takie uprawnienie było zapisane wprost w konstytucji, "to należałoby się z tym oczywiście zgodzić i przyjąć, że demokratyczne państwo prawne jest również państwem, w ramach którego prezydent ma możliwość prawa łaski w takiej formie".
Sędzia przypomniał, że prawa niektórych krajów Europy zakazują głowom państw stosowania "abolicji indywidualnej"; w innych przepisy w tej kwestii są niedookreślone - jak w Polsce; a w części wprost zezwalają na taką abolicję. "Nie ma zatem uniwersalnego pojęcia prawa łaski" - dodał.
Za "słaby argument" uznał on rozwiązania z II RP, bo wtedy prezydent nie miał prawa łaski przed prawomocnym skazaniem. Przypomniał, że w konstytucji PRL, w małej konstytucji z 1992 r. oraz w konstytucji z 1997 r. jest zaś zapis "o prawie łaski" (w PRL przysługiwało ono Radzie Państwa - PAP). Z tego wywodzi się pogląd, że prezydent może stosować prawo łaski bez żadnych ograniczeń - dodał sędzia. Podkreślił, że słabą stroną tego poglądu jest to, że konstytucja PRL z 1952 r. ustanawiała ustrój z władzą jednolitą i bez gwarancji konstytucyjnych.
Pełnomocnik oskarżyciela posiłkowego Piotra Ryby mec. Wojciech Wiza ocenił, że to dobra decyzja SN, bo "wątpliwości są na poziomie zasadniczym". Według pełnomocnika rodziny Andrzeja Leppera i Violetty Małgorzaty Gutt mec. Ryszarda Lubasa, jest to "istotne dla ochrony praw i wolności obywatelskich w zderzeniu z aparatem państwa". "Stanowisko +siódemki+ będzie wiążące dla składu orzekającego, natomiast potrafię sobie wyobrazić sytuację, w której zarówno politycy, jak i niektórzy prawnicy angażujący się politycznie czy publicystycznie, będą kwestionować to orzeczenie" - dodał Wiza.
"Szanujemy decyzję SN; może z tego na przyszłość wyniknąć coś dobrego, będziemy wiedzieli jak działa akt łaski" - powiedział dziennikarzom adwokat Kamińskiego mec. Michał Zuchmantowicz. Ocenił, że SN wzmiankował w toku posiedzenia o kwestii formalnej dopuszczalności kasacji na podstawie art. 529 Kodeksu postępowania karnego, ale "już nie odniósł się do tego w postanowieniu, które zapadło". "Stosując ściśle ten przepis, którego wykładnia moim zdaniem nie pozostawia wątpliwości, te kasacje powinny być pozostawione bez rozpoznania" - wskazał. "Mam nadzieję, że tego typu zagadnienie o charakterze formalnym również będzie rozstrzygnięte w składzie poszerzonym" - powiedział, odnosząc się do kwestii dopuszczalności kasacji.
Zgodnie z art. 529 Kpk, wniesieniu i rozpoznaniu kasacji na korzyść oskarżonego nie stoi na przeszkodzie m.in. zatarcie skazania czy akt łaski. Jak mówił przewodniczący składu SN Roman Sądej, przepis ten umożliwia wniesienie kasacji "na korzyść" osoby, wobec której zastosowano prawo łaski, ale nic nie mówi o kasacjach "na niekorzyść". "Nie zapominając o treści art. 529 Kpk, trzeba powiedzieć jasno, że na gruncie i art. 139 konstytucji, i art. 529 Kpk, przed SN stoi frontalne zadanie dokonania wykładni przepisu art. 139 konstytucji. Takie postanowienie prezydenta, jakie zapadło w tej sprawie, nie zapadło nigdy w historii Polski nowożytnej" - mówił Sądej na początku rozprawy. Dodał, że SN musi też ocenić, czy taka "abolicja indywidualna", jak w tym przypadku, mieści się w konstytucyjnym prawie łaski.
W marcu 2015 r. Sąd Rejonowy Warszawa-Śródmieście skazał Kamińskiego (b. szefa CBA, obecnie ministra koordynatora służb specjalnych) i Macieja Wąsika (zastępcę Kamińskiego w CBA; obecnie zastępcę ministra) na trzy lata więzienia, m.in. za przekroczenie uprawnień i nielegalne działania operacyjne CBA. Na kary po dwa i pół roku skazano b. członków kierownictwa CBA - Grzegorza Postka i Krzysztofa Brendela. W listopadzie 2015 r. prezydent Duda ułaskawił całą czwórkę, umarzając postępowanie sądowe. W marcu 2106 r. Sąd Okręgowy w Warszawie prawomocnie uchylił wyrok SR i umorzył całe postępowanie.
Jeszcze sędziowie, czy już politycy? W co gra Sąd Najwyższy ws. prezydenckiego ułaskawienia?
źródło: niezależna.pl
Pojęcie prezydenckiego prawa łaski powoduje trudności w interpretacji, więc konieczne jest, aby wątpliwościami tymi zajął się poszerzony skład sędziowski - wskazał w uzasadnieniu wtorkowej decyzji Sądu Najwyższego sędzia Piotr Mirek. Decyzja SN doprawdy zadziwia, bowiem zgodnie z obowiązującymi przepisani nie można podważyć aktu łaski podpisanego przez prezydenta.
Trzech sędziów Sądu Najwyższego badało dziś kasacje pełnomocników oskarżycieli posiłkowych, które wnoszą m.in. o zwrot całej sprawy sądowi odwoławczemu, z argumentacją że „istotą prawa łaski jest całkowite lub częściowe uwolnienie skazanego od skutków karnych prawomocnego wyroku sądu”. Prokuratura chce oddalenia wszystkich kasacji jako „oczywiście bezzasadnych”.
Pytanie głosi, czy art. 139 konstytucji o prezydenckim prawie łaski obejmuje też normę do stosowania "abolicji indywidualnej" (odstąpienia od ścigania danej osoby - przyp. red.) oraz jakie skutki wywołuje przekroczenie tej normy dla dalszego toku postępowania.
Dziś niestandardowo, bo jeszcze przed głosem stron 3-osobowy skład Sądu Najwyższego zapowiedział, że rozważa skierowanie zapytania prawnego do rozszerzonego 7-osobowego składu SN. Kasacje w tej sprawie złożyli pełnomocnicy rodziny Andrzeja Leppera,, a także bohaterów afery gruntowej.
" - Trzeba powiedzieć jasno, że na gruncie i zapisów konstytucji i Kpk, przed SN stoi frontalne zadanie dokonania wykładni art. 139 konstytucji. Takie postanowienie prezydenta, jakie zapadło w tej sprawie, nie zapadło nigdy w historii Polski nowożytnej - mówił sędzia Sądej, który przewodniczy 3-osobowemu składowi SN. "
Zdaniem pełnomocników ułaskawionego przez prezydenta Andrzeja Dudę kierownictwa CBA, działania SN są próbą podważenia tego ułaskawienia. Należy podkreślić, że po ułaskawieniu Sąd Okręgowy w Warszawie uchylił wyrok skazujący nieprawomocnie Mariusza Kamińskiego, jego zastępcę Macieja Wąsika i dwóch pozostałych funkcjonariuszy CBA.
Unieważniony wówczas wyrok to sławetne orzeczenie sędziego Wojciecha Łączewskiego z Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia. Ten skazał na 2 lata bezwzględnego więzienia kierownictwo CBA. Sędzia po wydaniu tego kontrowersyjnego wyroku i odsuniętym znacznie w czasie wydaniu jego uzasadnienia zasłynął za sprawą chęci doradzania Tomaszowi Lisowi w taktyce walki z PiS. Uległ w ten sposób dziennikarskiej prowokacji osoby, która weszła w rolę dziennikarza.
Dziś okazało się, że Sąd Najwyższy przyjął trzy kasacje oskarżycieli posiłkowych, co samo w sobie jest polemiką z samym aktem ułaskawienia wydanym przez najwyższy - prezydencki urząd w państwie.
Tymczasem pełnomocnik Mariusza Kamińskiego mec. Michał Zuchmantowicz w rozmowie z portalem niezalezna.pl zwraca uwagę na fakt, że nie można podważyć aktu łaski prezydenta, bo „on już się stał”.
" - Ci ułaskawieni nie podlegają karaniu i ściganiu. Dotąd, nie było żądnej wątpliwości w komentarzach, co do tego, że taki akt może nastąpić. Dopiero potem, już po jego dokonaniu pojawiły się komentarze, że w tym przypadku nie można aktu łaski przyznać. Wcześniej głosów wskazujących, że akt łaski nie może zostać wydany przed zapadnięciem prawomocnego wyroku po prostu nie było. Formułę aktu łaski stosuje się w innych państwach, więc mówienie o wyjątkowości jest swego rodzaju nadużyciem. Akt łaski stosowany jest m.in. na Węgrzech, w Austrii oraz Maceronii. Podkreślam, nie ma możliwości zakwestionowania czy unieważnienia prezydenckiego aktu łaski – tłumaczy pełnomocnik Mariusza Kamińskiego. "